28.03.2015,
sobota – 29.03.2015, niedziela
- Pobudka,
jesteśmy na miejscu! – usłyszałem krzyki Matteo i poczułem kilka szturchnięć w
ramię. Uniosłem nieznacznie głowę, zamrugałem kilkukrotnie, aby przyzwyczaić
swoje oczy do światła i wyjrzałem przez okno. Nasz autokar właśnie podjechał
pod hotel, w którym mieliśmy spędzić noc przed najbliższym meczem przeciwko
lokalnej Calzedonii Veronie.
Ziewnąłem i
rozespany spojrzałem na tarczę zegarka, która kilka lat wcześniej otrzymałem
jako prezent gwiazdkowy od rodziców. Wskazywał ósmą trzydzieści dwie, co
oznaczało, że podróż zajęła nam zaledwie siedemdziesiąt siedem minut! Nie
ukrywam, iż lekko się zdenerwowałem, gdyż plan dnia przewidywał, że na miejscu
będziemy godzinę później. Gdybyśmy w naszych modeńskich szeregach mieli
dokładniejszego logistyka, prawdopodobnie mógłbym pospać całe sześćdziesiąt
minut dłużej w wygodnym łóżku w swoim mieszkaniu i nie musiałbym narzekać na bolący
kark i niedokrwienie nóg.
Wszyscy zaczęli
pchać się do drzwi, marząc o rozprostowaniu kości i odetchnięciu świeżym
powietrzem. Wszyscy prócz mnie - ja przyglądałem się temu rozgardiaszowi,
siedząc wygodnie na swoim fotelu i wykonując ćwiczenia na bolący kark. Z
niezadowoleniem stwierdziłem, że Matteo nie ma talentu do przeciskania się do
drzwi (choć siedzieliśmy tuż obok nich) i zasłania mi całe widowisko.
Zaśmiałem się,
kiedy okazało się, że siedzący najbliżej wyjścia Piano, opuszcza pojazd jako
przedostatni. Biedny, naiwny, dobroduszny Matteo postanowił, że wszystkim
ustąpi miejsca na tej autokarowej autostradzie...
Kiedy powoli
schodziłem po schodach, witało mnie chłodne, wiosenne powietrze. Wdychałem je
łapczywie, mając już dość nieklimatyzowanego (ale podobno ekskluzywnego)
pojazdu. Moi koledzy z drużyny oraz ludzie ze sztabu szkoleniowego zmierzali
powoli w stronę hotelu, więc czym prędzej skierowałem się w stronę luku
bagażowego, aby wyjąć z niego swoją torbę treningową i móc ich bez problemu
dogonić.
- O dziewiątej trzydzieści widzimy się na
śniadaniu! – usłyszałem głos szkoleniowca, gdy dotarłem do hotelu. Najwyraźniej
chwilę wcześniej rozdał klucze do pokoi i po raz setny przedstawił plan dnia.
Wszyscy podnosili swoje bagaże z podłogi i co sił w nogach biegli w stronę
windy.
- Wyścig
szczurów czas zacząć – pomyślałem i zdecydowałem, że pójdę schodami - pokonanie
pieszo dwóch pięter zajmowało mniej czasu niż czekanie w kolejce do windy.
Po chwili
błądzenia w ciemnym, długim korytarzu w końcu znalazłem swój pokój. Nacisnąłem
klamkę i wszedłszy do środku, rzuciłem torbę na jedno z krzeseł i w końcu
ściągnąłem niewygodne buty.
- Obudź mnie za
godzinę – rzuciłem w stronę rozpakowującego się Matteo i położyłem się w
pozycji embrionalnej na jednym z łóżek. Nienawidziłem tej postawy, ale koncerny
meblarskie raczej nie spieszyły się do produkcji łóżek dla dwumetrowych ludzi.
***
- Śpiąca
królewno, pobudka – krzyknął Matteo i zaczął wymachiwać ręką przed moimi
oczami, po tym, jak prawie zasnąłem jedząc śniadanie, a moja głowa omal nie
wylądowała na talerzu.
- Nie śpię –
zapewniłem go, jednak moją próbę oszustwa zweryfikowało niekontrolowane
ziewnięcie.
- Właśnie
widzę. – Wywrócił oczyma – Nigdy wcześniej cię takiego nie widziałem. Zawsze
wsiadałeś do autokaru wyspany i wypoczęty i ani myślałeś o próbie zaśnięcia w
naszej obecności. Co się dzieje?
Zawahałem się
przez moment. Z jednej strony był moim najlepszym przyjacielem i bez względu na
wszystko nie powinien mnie wyśmiać, ale z drugiej – nie chciałem opowiadać mu
żenującej historii, o tym, co mi się przydarzyło. Wiedziałem, że wielu moich
klubowych kolegów nie raz przeżyło taką sytuację, jednak mnie, uchodzącego za
odpowiedzialnego i zawsze przygotowanego coś
takiego nie powinno się przytrafić.
- Wiedziałeś,
że po zmroku Modena jest najbardziej zakorkowanym miastem Włoch? – rzuciłem w
jego kierunku, jednak ten nie odpowiedział, tylko się zaśmiał. Oczywiście, że
wiedział, przecież niejednokrotnie narzekał, że jakaś kobieta uciekła mu sprzed
klubu, bo przez modeńskie korki spóźnił się na umówioną godzinę – Powrót ze
szpitala zajął mi ponad dwie godziny, w mieszkaniu byłem chwilę przed północą.
Jak gdyby nigdy nic położyłem się spać, jednak nie mogłem zasnąć. Około drugiej
przypomniałem sobie, że o siódmej wyruszamy do Werony, a ja przecież nie jestem
spakowany. Gdy w końcu znalazłem torbę, stwierdziłem, że stopień czystości
moich spodenek oraz koszulek meczowych pozostawia wiele do życzenia, więc wrzuciłem
je do pralki z nadzieją, że przed szóstą zdążę je jeszcze wysuszyć i uprasować.
Przed każdym wyjazdem śpię co najmniej osiem godzin, dwie to dla mojego
organizmu zdecydowanie za mało na regenerację! – skończyłem swój wywód i oczekiwałem
jakiejkolwiek reakcji ze strony Matteo, jednak ten skupił całą swą uwagę na
spożywaniu posiłku i tylko potaknął głową w moim kierunku.
- Ja do każdego
meczu wyjazdowego się tak przygotowuję – przyznał po chwili namysłu.
Przyjrzałem mu się uważnie - akurat dzióbał widelcem w plastrach ogórka i...
chyba nawet byłem skłonny uwierzyć w jego słowa.
***
Po
kilkuminutowym posiedzeniu w szatni, podczas którego wymieniliśmy z kolegami
najważniejsze informacje, ruszyliśmy w kierunku boiska. Zatrzymaliśmy się przed
wielkimi, przeszklonymi drzwiami i każdy pospiesznie zaczął szukać dziecka
mającego na koszulce jego numerek – to właśnie te maluchy miały zaprowadzić nas
pod siatkę. W takich sytuacjach efekt zazwyczaj był odwrotny do zamierzonego i
to my musieliśmy opiekować się szkrabami, co nie zmienia faktu, że sprawiało
nam to ogromną frajdę. Przed oczyma miałem obraz, gdy sam jako ośmiolatek
towarzyszyłem swoim idolom podczas wychodzenia na boisko. Zawsze obdarzali mnie
troską, choć nie byłem zbyt ogarniętym
dzieckiem. Często się gubiłem, nie stawałem prosto w szeregu albo myliłem
szatnię i ostatecznie zamiast gospodarzy wyprowadzałem gości. Na szczęście czas
mnie zmienił i odkąd poszedłem do liceum zaczęto mnie podawać jako wzór
rozsądności.
Rozejrzałem się
uważnie i zauważyłem stojącą tuż obok drzwi blondwłosą dziewczynkę, której
warkocz częściowo zasłaniał widniejący na plecach numerek. Stwierdziłem, że to
musi być siedemnastka i po chwili stałem obok niej. Okazało się, iż miałem
rację – to ona miała mi towarzyszyć przez najbliższych kilka minut.
Kiedy wszyscy
byliśmy gotowi, ktoś otworzył wielkie drzwi, a do naszych uszów dotarły krzyki
fanów zgromadzonych na trybunach. Były na tyle głośne, że bez uprzedniego
wyglądania na halę, z góry założyłem, iż wszystkie krzesełka są zajęte.
Chwyciłem dziewczynkę za rękę i ustawiliśmy się za Bruno Rezende oraz
wyprowadzającym go chłopcem. Od pomarańczowego boiska dzieliło nas zaledwie
kilkanaście kroków.
Mimo iż nie
graliśmy na własnym terenie, zostaliśmy mile powitani przez kibiców - obyło się
bez gwizdów, buczenia i innych nieprzyjemnych sytuacji, co pozwoliło nam skupić
się na meczu i nie rozproszyło naszej uwagi. Rozejrzałem się uważnie i poza
sektorem dla gości zauważyłem pojedyncze osoby ubrane w klubowe koszulki
Modeny, gdzieniegdzie dostrzegłem żółć naszych szalików.
Na hali
rozbrzmiał pierwszy gwizdek, po którym zagrywka Earvina N’Gapetha natychmiast
przyniosła nam punkt. Następna bomba w jego wykonaniu nie była asem serwisowym,
ale okazała się na tyle problematyczna, że przeciwnik nie był w stanie
wyprowadzić ataku, co zadziałało jak woda na młyn. Calzedonia Verona – zero,
Modena Volley – dwa. W kolejnej akcji, po nieco słabszej zagrywce Earvina rywal
miał szansę zaatakować, jednak został zatrzymany przez nasz blok. Mimo przerwy
zażądanej przez Andreę Gianiego i licznych słów mających zmotywować jego
drużynę, cały czas to my narzucaliśmy tempo gry i nie pozwalaliśmy przedrzeć
się zawodnikom z Werony na naszą stronę.
Trzy zdobyte z
łatwością punkty szybko przerodziły się w trzy sety i na hali PalaOlimpia rozbrzmiał
końcowy gwizdek. Niezadowoleni kibice ze spuszczonymi głowami powoli zaczęli
kierować się w stronę wyjścia. Prawdopodobnie nie oczekiwali lepszego
rezultatu, jednak nawet będąc gotowym na porażkę, ciężko było im się z nią
pogodzić.
Jest i kolejny rozdział. Od momentu założenia bloga, niemal nic nowego nie napisałam, tak więc z niezadowoleniem muszę stwierdzić, że moje zapasy powoli się kończą.
Jestem również rozczarowana swoją postawą - nie jestem ostatnio w stanie zagościć na Waszych blogach. Zaległości mam tak ogromne, że aż strach o nich myśleć. Czas nie jest moim sprzymierzeńcem i niestety nie jestem nawet w stanie określić, kiedy się to zmieni.
Proszę o wybaczenie ;_;
Pozdrawiam gorąco :*
Straasznie długo nam kazałaś czekać na nowy rozdział, ale ważne, że jest :)
OdpowiedzUsuńSkoro Luca przypłacił spotkanie z chłopcem bezsennością i kompletnie zaburzonym planem dnia, to znaczy, że wywarło ono na nim ogromne wrażenie, zresztą trudno się dziwić - ja sama czytając o rezolutnym Adriano byłam nim totalnie zauroczona.
Uwielbiam Piano w tym opowiadaniu - sprawia wrażenie luzaka, jeśli nie powiedzieć lekkoducha, co sprawia, że jest kompletnym przeciwieństwem rozsądnego i poukładanego Vettoriego. Widać, że zasada przyciągania przeciwieństw obowiązuje nie tylko w miłości, ale również i w przyjaźni ;)
A zaległościami się nie przejmuj, wiadomo, że są rzeczy ważne i ważniejsze :)
Pozdrawiam ;*
Witaj, Kochana. ;*
OdpowiedzUsuńFaktycznie... Trochę dłużej Cię nie było, a to szkoda, gdyż to opowiadanie nabiera coraz to bardziej wyrazistych kolorów, intryguje i wciąga coraz bardziej, a co za tym idzie- oczekiwanie rozwleka się coraz bardziej. :)
Jednak już jesteś, co mnie niezwykle cieszy. :)
Adriano- kochany chłopiec. Zakochałam się w nim od samego początku. Kochany i uroczy szkrab! Oby coraz więcej scen z nim w roli głównej. :))
Co mi się podoba? Na pewno kontrast pomiędzy bohaterami, który wprowadza coś przyjemnego do opowiadania. :) Chodzi mi tutaj mianowicie o Piano oraz Vettoriego. Dwóch bohaterów, znacząco różnych od siebie- to mi się podoba. :D
Czekam niecierpliwie na następny, całuję. ;*
Widać, że to spotkanie z chłopcem wywarło ogromne wrażenie na Luce, co mnie nawet nie dziwi. Szczerze mówiąc, sama nie wiem jakbym sobie poradziła w takiej sytuacji, a ja jestem dumna z każdego siatkarza, czy sportowca, którzy są w stanie pomagać i dawać radość chorym dzieciakom! ;)
OdpowiedzUsuńPrzeciwieństwa się przyciągają, więc nie dziwi mnie fakt, że Luca przyjaźni się z Matteo. :D . Jeden rozsądny i rozważny, a drugi roztrzepany, że tak powiem. :D. Ale ważne, że się przyjaźnią i jeden na drugiego może zawsze liczyć, bo w dzisiejszych czasach nie za bardzo można znaleźć takową przyjaźń. ;)
Tak mnie trochęna wywody wzięło, przepraszam. :D. Z niecierpliwością czekam na kolejny! ;). I jakbyś znalazła chwilę, to zapraszam do siebie ;)
Pozdrawiam serdecznie! ;* ♥
Rozdział jest boski :) Uwierz wiele razy w ciągu niego po prostu śmiałam się z Luci i jego kontemplowania nad światem :P Ciekawi mnie dlaczego spał tak krótko, czyżby spotkanie z chłopcem wywarło na nim takie wrażenie czy może jakieś inne okoliczności :P Chociaż głównym bohaterem jest Luca to przyznam się szczerze,że moje serce skradł Matteo i te jego "laseczki" jak i cały styl bycia :P
OdpowiedzUsuńWiem jak to jest gdy nie można się zmusić do pisania :P Więc życzę Ci,żeby to jak najszybciej minęło i przepraszam za taki komentarz bez ładu i składu, ale nie umiem w ogóle komentować :P
Luca jako nieogranięty dzieciak? Nie wierzę, jego sposób bycia, rozsądek, przemyślenia i jakaś taka ogólna postawa kompletnie na to nie wskazują :) Jego zasób słownictwa i sposób, w jaki opowiada o praniu spodenek, suszeni ich i prasowaniu (serio?! nawet ja tego nie robię hahah) bardzo mnie rozbawił, głównie dlatego, że mówił to tak będąc zaspanym :D i w ogóle Matteo Piano jako taka życiowa, nierozgranięta pierdoła <3 uwielbiam go tu, postać dużego dzieciaka, którą tu zbudowałaś bardzo do mnie przemawia, tak trzymać ;)
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie czytało się to językowo; poprawność słownikowa Luci oddaje jego charakter doskonale, świetnie przemyślane :D
Jeśli cierpisz na brak czasu życzę go w takim razie jak najwięcej, pozdrawiam :*
świetny rozdział, pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńZnam ten brak czasu, bo i u mnie jest go coraz mniej! :( Dlatego też odzywam się dopiero teraz. Moje zapasy też już się kończą i jest coraz ciężej i ciężej... Ale, ale! Ja nie o tym tutaj ;)
OdpowiedzUsuńZawsze trudno jest po porażce, ale przecież nie będzie trwała ona bez końca i kiedyś na pewno przyjdzie zwycięstwo! (dobra, to już jest ten czas, zdecydowanie <3) To tak od końca ;)
Co ja mogę powiedzieć o tym rozdziale? Poprzedniczki chyba wszystko zawarły ;) Ja się mogę tylko porozpływać nad Twoim stylem, który sprawia, że wszystko wydaje się takie realistyczne (naprawdę nie znam Luki i Matteo? no jak to? ;) zwłaszcza przecież oni ;) Chociaż Luca nie wygląda na takiego, który lubi spać (a może się mylę hihihi) ale Matteo podejrzliwy - idealnie to do niego pasuje. Nie wiem jak Ty to robisz, ale kocham to :D Magia normalnie! Ale, ale nie mogę przecież aż tak słodzić :>
Myślę, że dlatego nie będę pisała tutaj już żadnych pierdółek ;) Ani powtarzała po kimś. Zakończę ten komentarz stwierdzeniem, że czekam na kolejne części, bo przecież zawsze tutaj wrócę. No i życzę Ci dużooooo czasu :* Bo bez niego no to kiepsko. Pozdrawiam :*
Hej!
OdpowiedzUsuńJestem! Na początku byłam niechętna, bo raczej nie czytam opowidań siatkarskich, w których bohaterem nie jest Polak. Podchodzę do tego tak trochę, no nie wiem... patriotyczne. Może to przez to, że wszystkie opowiadania o nie-Polakach. które napotkałam był, delikatnie mówiąc, beznadziejne. Ale gdy zaprosiłaś mnie do siebie, pomyślałam, że ta historia będzie dla mnie przełomowa.
I tak było. Nadrobiłam wszystkie rozdziały i jestem poruszona i zachwycona. Czyta się bardzo przyjemnie. Może to 'wina' stylu, a może to wszystko przez głównego bohatera, którego tak świetnie opisujesz. Do tego Adriano i znowu te same myśli, które czasem mnie męczą: dzieci nie powinny cierpieć. Nie powinny chorować, płakać, nie powinno ich nic boleć, bo dzieci powinny się bawić. Powinny, powinny, ale się nie bawią. Adriano się nie bawi. Ale Luca będzie jego promykiem, mam nadzieję. Umili mu to wszystko, rozmawiając z nim o serach.
Podoba mi się to, że akcja nie zapieprza, jak tir po autostradzie. Nie ma zakochanej laski w pierwszym rozdziale, która rzuca się na siatkarza, jak wygłodniała kuna.Tak bardzo tęsknię za takimi opowiadaniami.
Cieszę się, że jednak postanowiłam tu być, z tobą, czytać, co piszesz. Nie żałuję i pewnie nigdy nie pożałuję. Dziękuję!
Zapraszam też do siebie :) my--niepokonani.blogspot.com
No hej;) Wreszcie znalazłam chwilę na kolejny rozdział ;)
OdpowiedzUsuńW sumie nie działo się w nim zbyt wiele, był bardzo spokojny i pozbawiony większej akcji, ale jak zwykle bardzo dobrze mi się czytało. Masz super lekki i przyjemny styl, aż chce się przychodzić na więcej;)
Właśnie sobie uświadomiłam – po przeczytaniu tego zdania o koncernach meblarskich – że wysocy ludzie muszą mieć naprawdę przewalone w życiu! Gdzie nie pójdziesz – trzeba uważać na głowę. Gdzie się nie położysz – za małe łóżko. Nawet kobietę trudno pocałować, no bo weź się schylaj cały czas… Chyba, że na siedząco. Masakra;D
Podobał mi się ten fragment o pakowaniu i to, co powiedział Matteo (że on zawsze się tak przygotowuje). Pomyślałam, że to chyba typowe dla mężczyzn, bo większość zostawia wszystko na ostatnią chwilę.
Szkoda, że przegrali, ale no cóż, mówi się trudno. Nie zawsze można wygrywać;)
Niebawem przybędę na więcej ;)
Póki pamiętam! Nie wiem czemu, ale Twój szablon w wersji mobilnej to dla mnie jakaś masakra. Nie ma w ogóle napisów starszy/nowszy post i nie da się dostać (przynajmniej u mnie) do poprzednich rozdziałów. Czytanie szłoby mi chyba o wiele szybciej, gdybym jednak miała na to możliwość. A tak, muszę przybywać raz na ileś. Szkoda ;/
Przy okazji chciałam też powiadomić, że odpisałam na Twój komentarz pod moim prologiem. Nie będę go przekopiowywać, żeby Ci nie śmiecić na blogu ;p
Pozdrawiam!